|
|
(Gal 2, 19-21) "(...) Już nie ja żyję,
lecz żyje we mnie Chrystus". |
ks. Tomasz Zaczkiewicz SAC |
Może czasem rodzi się w nas autentyczne pragnienie takiego stuprocentowego
miłowania, może niekiedy są w nas jeszcze zrywy ducha, który chciałby
"wyskoczyć" poza szarość i przeciętność, może jeszcze jest trochę tęsknoty
za prawdziwym - nieegoistycznym kochaniem, które dałoby się zatracić dla
drugiej osoby?!
Zbyt jednak szybko przegrywają one w zderzeniu z brutalną rzeczywistością,
prozą życia i przyziemnością dnia codziennego, która każe się koncentrować
tylko na sobie, prywatnych interesach i nie pozwala podnosić głowy zbyt
wysoko.
Ileż napięcia i zamieszania powoduje w nas rozdźwięk między tym co idealne,
a między tym co realne, ile bólu i zranień powoduje rozdźwięk między tym
co jest w nas zakodowanym darem Boga, naturalną predyspozycją, a wymaganiami
świata i otoczenia, które chcą - czasem wręcz programowo - inaczej i nie
po Bożemu!
Ile zła rodzi się z przekonania, że człowiek wie najlepiej, że miłość
i szczęście leżą
w ich namiastkach, że jako ludzie, potrafimy się zrealizować sami w sobie,
sami z siebie, że nie potrzebuje zakorzeniać się w Bogu, że wystarczy
mieć tylko dla Niego tylko sporadyczne i świąteczne odniesienie.
Na pewno większość z nas doświadczyła też jak łatwo miłość można pomylić
z zauroczeniem, fascynacją, przyjemnością, jak łatwo w niej szukać tylko
siebie, swoich doznań, przeżyć, i że dużo prościej jest zakochać się w
kimś, niż jego samego pokochać miłością ofiarną - zapominając zarazem
o sobie.
Co więc robić, by miłość mimo wszystko obejmowała cały świat i ludzi,
gdzie szukać mocy, której wokoło, ale i w sobie, znaleźć nie można ? Kiedy
i w jakich warunkach człowiek jest zdolny wykrzesać z siebie choć odrobinę
miłości ?
Niech przewodnikiem w szukaniu odpowiedzi, stanie się dla nas św. Paweł,
którego droga do miłości, była niezwykle burzliwa. W Liście do Galatów
wypowiedział znamienne słowa : "(...)Razem z Chrystusem zostałem przybity
do krzyża. Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus. Choć
nadal prowadzę życie w ciele, jednak obecne życie moje jest życiem wiary
w Syna Bożego, który umiłował mnie i samego siebie wydał za mnie. Nie
mogę odrzucić łaski danej przez Boga." (Gal 2, 19-21)
Nie od razu jednak Paweł był zdolny głosić takie świadectwo - znamy go
z wcześniejszego czasu, kiedy jako gorliwy wyznawca judaizmu i znawca
żydowskiego prawa, zabijał chrześcijan, niszczył Kościół, dopóki sam Chrystus
nie upomniał się o niego pod Damaszkiem : "Szawle, Szawle, dlaczego mnie
prześladujesz?(...) Ja jestem Jezus, którego ty prześladujesz." (Dz 9,
4-5).
Dopiero więc ingerencja, i to taka mocna, samego Boga, rozpoczęła drogę
metamorfozy i dochodzenia do szczytów miłości - to Bóg upomniał się, to
On zainicjował, to On wlał łaskę i zajął się błądzącym człowiekiem.
Spotkanie z Panem nie załatwiło jednak całego życia, stało się ono dopiero
początkiem żmudnego procesu oczyszczenia, stawania nowym człowiekiem i
niezwykłego wysiłku we współpracy z łaska.
Sam Chrystus powiedział : "I pokażę mu, ile będzie musiał wycierpieć dla
mego imienia."(Dz 9,16)
Już później, na pewnym etapie swego życia duchowego, życia z Chrystusem,
św. Paweł wręcz wypłakiwał w Liście do Rzymian : "Nieszczęsny ja człowiek,
któż mnie wyzwoli z ciała, co wiedzie ku śmierci?" (Rz 7, 24) A wcześniej,
widząc jasno, w kontekście Jezusa, że sam z siebie nie jest zdolny do
niczego, mówi : "Jestem świadom, że we mnie, to jest w moim ciele, nie
mieszka dobro, bo łatwo przychodzi mi chcieć tego co dobre, ale wykonać
- nie. Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego
nie chcę." (Rz 7, 18-19)
Czy i w naszym życiu nie jest podobnie? Jak często i szybko wszystko kończy
się na chęciach, ewentualnie chwilowych zrywach i krótkich uniesieniach,
jakaś niewidzialna moc ściąga do parteru, podcina skrzydła, zabija motywację
i wprowadza pesymizm.
Chciałoby się wtedy krzyczeć jak św. Paweł: "Nieszczęsny ja człowiek!
Któż mnie wyzwoli(...)? " (Rz 7, 24).
To bowiem Jezus, i tylko On, jest ową mocą, która może nas wyrwać
z przyziemności, wlać nadzieję, uczynić sensownym życie, wyzwolić z grzechu,
uzdolnić do przekraczania siebie, do miłości ofiarnej.
W innym wypadku będziemy się zawsze kręcić wokół własnej osi, nazywając
miłością to, co jest i będzie zawsze hołubieniem i pielęgnacją egoizmu,
doskonałą koncentracją na sobie, szukaniu tylko i wyłącznie siebie oraz
własnej przyjemności i doznań.
To ciekawe, że im więcej w związku i relacji do drugiej osoby grzesznego
człowieka,
a mniej Boga, tym więcej zaborczości, tyranii, zazdrości a nawet zbrodni.
Boleśnie doświadczył tego Szaweł przed nawróceniem, kiedy w imię miłości
do Boga i prawa - źle rozumianych - zabijał chrześcijan i niszczył Kościół.
Można jeszcze zauważyć inną ciekawą zależność: w kontekście drugiej osoby,
do której coś się czuje uwyraźnia się bardziej ludzkie, grzeszne "ja".
Druga osoba staje się jak lustro, w którym przede wszystkim mogę i muszę
dostrzec, że sam nie jestem zdolny do żadnej ofiarnej miłości - a najczęściej
jest tak, że chcę być przy niej lub przy nim nie dla jego czy jej dobra
i szczęścia, ale dla swojego "fajnie".
Także w relacji do Boga kryje się taka pokusa - jestem z Nim o tyle, o
ile zapewnia mi komfort duchowy i realizuje moje zachcianki.
Co więc zrobić, by być zdolnym do miłości, która nie szuka tylko siebie
za wszelką cenę? Co zrobić, by nie pójść za światowym prądem przyziemności
i zaspakajania siebie?
Odpowiedź daliśmy już właściwie wcześniej: "(...) razem z Chrystusem zostałem
przybity do krzyża. Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus."
(Gal 2, 19)
Nie ma innej drogi i możliwości, jak tylko zanurzać się w życiodajnej
śmierci Jezusa: "Czyż nie wiecie, że my wszyscy, którzyśmy otrzymali chrzest
zanurzający nas w Jezusa Chrystusa, zostaliśmy zanurzeni w Jego śmierć?
(...) Zostaliśmy razem z Nim pogrzebani po to, abyśmy i my wkroczyli w
nowe życie (...)." (Rz 6, 3-4)
Nie ma innej drogi, jak droga obumierania sobie, rezygnacji z siebie,
zapominania
o sobie, nie ma innej drogi jak zakorzeniać się w Jezusa, by On zajął
miejsce i przestrzeń tak skrupulatnie zagospodarowaną przez grzech.
Na pewno jest to bolesny proces, ale czy większym bólem i cierpieniem
nie jest życie poza Bogiem i bez prawdziwej miłości?
Św. Paweł zachęca: "Co się zaś tyczy poprzedniego sposobu życia - trzeba
porzucić dawnego człowieka, który ulega zepsuciu na skutek zwodniczych
żądz, odnawiać się duchem w waszym myśleniu i przyoblec człowieka nowego,
stworzonego według Boga (...)".
(Ef 4, 21-24) "A ci, którzy należą do Jezusa Chrystusa, ukrzyżowali ciało
swoje z jego namiętnościami i pożądliwościami". (Gal 5, 24)
Czy nie ma tu też echa słów, które wypowiedział sam Jezus, jako zasadę
życia
i postępowania: "Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze,
zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze przyniesie plon obfity. Ten kto
miłuje swoje życie traci je, a kto nienawidzi swego życia na tym świecie,
zachowa je na życie wieczne." (J 12, 24-25)
Jakże dosłownie zrozumiał to św. Paweł - aby być bardziej ofiarnym, aby
kochać więcej i intensywniej, już nie tylko pragnął upodobnić się do Chrystusa,
ale być z Nim jedno, poprzez całkowite wyzucie się z siebie, poprzez unicestwienie,
by to nie on, ale Jezus żył, działał i kochał: "Już nie ja żyję, ale Chrystus"
- On kocha we mnie i przeze mnie! Cóż za szczyty i wyżyny mistycznego
zjednoczenia w miłości - czy damy radę się na nie wznieść?
A może pielgrzymka stanie się "drogą do Damaszku", na której doznamy oświecenia
i spotkania z Jezusem, może miłość zacznie się wreszcie dziać Jego mocą?
Matko Miłości i Miłosierdzia! Dopomóż nam umierać samym sobie i spraw
by żył, triumfował i kochał w nas, i przez nas, Twój umiłowany Syn - Jezus
Chrystus.
|